Czytelnia

Nowi ateiści

Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski

Spotkanie wysokiego ryzyka

Co się dzieje podczas spotkania między człowiekiem wierzącym a niewierzącym? Mam na myśli ten moment, kiedy z jakiegoś powodu obaj dostrzegają różnicę między sobą; a to, co między nimi zaszło, zmusza, by uczynić ją tematem. Wprowadziło ich na teren zaminowany, gdzie nawet nie rozmowa, lecz już każdy gest staje się odniesieniem do kwestii, która ich dzieli: Bóg jest, czy też nie?

Niech na przykład niewierzącemu w lekkiej, towarzyskiej rozmowie, wyrwie się: „Minęło tysiąc lat od chrztu Polski. Ciekawe, jak nas teraz od-chrzcić?” — w przekonaniu, że znajduje się wśród swoich, którzy docenią koncept. Albo niech wierzący, zajmując w hotelu pokój, który będzie przez parę dni dzielił z niewierzącym, położy na stoliku brewiarz — i napotka zdziwione spojrzenie tamtego (w obydwu takich sytuacjach zdarzyło mi się uczestniczyć). Od tej chwili nie tylko każde wypowiedziane zdanie, ale i mowa ciała będzie odwoływać się do aktu definiującego sytuację.

Wyobrażam sobie ten moment jak na zwolnionych zdjęciach, klatka po klatce. Wierzący dostrzega nagle siebie oczami niewierzącego. Widzi swoją postawę jako nieoczywistą (to coś bardziej dojmującego niż teoretyczna świadomość, że ludzie mają rozmaity stosunek do religii). Także niewierzący ogląda siebie oczami wierzącego. Oczywiście jeden i drugi portret jest wyobrażony (i żadnemu się nie podoba). Niewierzący prawdopodobnie będzie zakładał, że stanie się za chwilę przedmiotem irytującej go próby nawracania (choć wierzący może nie mieć wcale takiego zamiaru). Mięśnie wierzącego napną się w pierwszej chwili, w oczekiwaniu ataku: „zaraz będę odpowiadał za inkwizycję, hipokryzję księży i zakaz używania prezerwatyw” (choćby niewierzący miał głowę zajętą czym innym). Jak w grze lustrzanych odbić, te wyobrażenia mogą się mnożyć w nieskończoność: wierzący wyobraża sobie, że niewierzący wyobraża sobie, że wierzący wyobraża sobie I tak dalej.

Zaczynają się zatem kłopoty komunikacyjne. Żeby się porozumieć, powinniśmy bowiem mieć poczucie, że rola, jaką chcemy odgrywać, i rola, jaką nam się przypisuje, są tożsame. Żeby je uzgodnić, potrzeba wzajemnego zaufania. Kiedy ono wydaje się wątłe, można próbować je zwiększyć za pomocą wzmożenia szczerości. Ale otwieranie się w obliczu kogoś, kogo podejrzewamy, że właśnie zaczął dopasowywać nas do stereotypu, jest strategią ryzykowną i mającą niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Nie dość na tym, bo dochodzi tu do jeszcze jednej komplikacji.

Tym razem chodzi o określenie samego siebie. Wierzący wie dobrze, ile rozmaitych postaw kryje się pod tym, z pozoru jednoznacznym, określeniem, nawet jeśli brać pod uwagę wyłącznie jedno wyznanie (niech to będzie katolicyzm, w Polsce najpowszechniejszy). Tworzymy chór, gdy podczas mszy odpowiadamy na wezwania kapłana — i z pewnej perspektywy jest to najważniejsze. Ale wystarczy wyjść ze świątyni, żeby okazało się, jak rozmaicie rozumiemy i praktykujemy swoją wiarę.

Istnieje wiara formalna, odziedziczona i nie poddana refleksji. Istnieje wiara, łącząca dogmaty Kościoła powszechnego z partykularną polityką narodową. Istnieje wiara zbudowana na lekturach i wiara, którą te lektury właściwie zastępują: aktywność umysłu, nie serca. Istnieje wiara oparta na pedagogice lęku i radosna wiara oparta na zaufaniu. Dramatyczna wiara polegająca na nieustającym przezwyciężaniu zwątpienia i wiara tłumiąca jakiekolwiek pytania. Własne bycie człowiekiem wierzącym, gdy w wyniku konfrontacji z niewierzącym obróciło się w problem, staje się nagle kwestią: jak szeroki krąg współwyznawców jestem gotów reprezentować? I na ile zdradzanie się z tą nieoczywistością w obliczu niewierzącego jest uczciwe, na ile zaś będzie tchórzliwym naruszeniem chóru, w którym przecież bez wahania powtarzało się z innymi „dzięki składajmy Panu Bogu naszemu”. My składajmy — a nie ja z kilkoma kolegami, z którymi zgadzam się we wszystkim

1 2 3 4 5 6 7 8 9 następna strona

Nowi ateiści

Jerzy Sosnowski

Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ! Jak możesz pomóc?